„Londyn płonie!” – rozpisywały się entuzjastycznie niemieckie media. Latem 1944 roku, krótko po rozpoczęciu alianckiego desantu w Normandii, Hitler uruchomił szumnie zapowiadaną „Wunderwaffe”. Łudził się, że spadające na Wielką Brytanię rakiety odwrócą losy wojny. Nie było jednak na to większych szans.
Rankiem 13 czerwca 1944 roku nad Londynem pojawił się niezwykły samolot. Z ogromną prędkością przemknął nad zabudowaniami, po czym runął na ziemię w dzielnicy Bethnal Green. Upadkowi towarzyszył huk potężnej eksplozji. Pobliskie domy zostały obrócone w ruinę. Zginęło sześć osób, kilkanaście zostało rannych. Brytyjscy żołnierze szybko namierzyli wrak statku powietrznego i przekonali się, że… pierwsze wrażenie mieszkańców było mylne. We wnętrzu nie było szczątków pilota. Nie było nawet kabiny, w której mógłby siedzieć.
Tego poranka na miasto spadły jeszcze cztery podobne maszyny, zaś brytyjski premier Winston Churchill zapisał w swoich pamiętnikach: „Dawno oczekiwany atak bezpilotowych pocisków na Anglię wreszcie się rozpoczął […]. Ponad rok dyskutowaliśmy między sobą o jego rodzaju i rozmiarach i poczyniliśmy we właściwym czasie wszelkie możliwe przygotowania”.
Ale to nie do końca było prawdą.
Norweski trop
Brytyjczycy istotnie wiedzieli, że coś się święci. Pierwsze sygnały na temat niemieckich prac nad „cudowną bronią” spłynęły do nich jeszcze pod koniec 1939 roku. Wówczas to kadm. Hector Boyes, attaché morski Wielkiej Brytanii przy ambasadzie w Oslo, odebrał anonimowy list. Jego autor utrzymywał, że ma dostęp do tajnych planów technicznych, które mogą zainteresować Londyn. Jeśli Brytyjczycy faktycznie chcą je pozyskać, powinni nadać zapowiedź wieczornego dziennika BBC po niemiecku. Boyes przekazał informację swoim przełożonym, ci zaś postanowili podjąć grę. „Hier ist London” – popłynęło w eter pewnego wieczoru, a niebawem pracownicy brytyjskiego wywiadu mieli w rękach zalakowaną kopertę. „Doniesienie zawierało informacje o przygotowywanych przez Niemców urządzeniach radarowych, urządzeniach pomiarów odległości i doświadczeniach z dużymi rakietami” – wylicza Bohdan Arct, dowódca polskiego 316 Dywizjonu Myśliwskiego, a zarazem autor książki na temat walk z rakietami V1 i V2. Co ciekawe, w dokumentach padała nazwa niemieckiego ośrodka testowego w Peenemünde nad Bałtykiem, ale jak pisze Arct, brytyjscy eksperci odnieśli się do tzw. raportu z Oslo z nieufnością.
Potwierdzenie przyszło na początku 1943 roku. Informacje pozyskane przez Brytyjczyków z „niezależnego źródła” wskazywały, że naukowcy i wojskowi w Rzeszy eksperymentują z rakietami o „dziesięciotonowej głowicy i 70-milowym zasięgu”. W tym kontekście ponownie wymienione zostało Peenemünde. O pociskach zdolnych zagrozić Londynowi wspomniał też podczas przesłuchania wzięty do niewoli członek sztabu Afrika Korps, gen. Ritter von Thoma. Wojskowy miał je osobiście oglądać kilkanaście miesięcy wcześniej. Mało tego, RAF dysponował serią fotografii niemieckiego ośrodka. A jednak nawet to nie rozwiało wątpliwości brytyjskich decydentów.
Rakieta V1 podczepiona do bombowca He-111.
Duncan Sandys, szef specjalnej podkomisji, którą Gabinet Wojenny powołał do zbadania doniesień o niemieckiej broni, a prywatnie zięć Winstona Churchilla, podczas jednego z posiedzeń usłyszał, że pociski dalekiego zasięgu to mrzonka. „Doradca naukowy Churchilla, profesor Lindemann […] twierdził, że każda tego typu rakieta musiałaby być napędzana kordytem, spalanym w cienkiej stalowej komorze. Oznaczałoby to, że waga rakiety wahałaby się od 60 do 100 ton. Było to więc fizyczną niemożliwością” – wspominał Sandys. Lindemann nie wiedział, że niemieckie pociski wyposażone są w zupełnie nowy silnik pulsacyjny, napędzany mieszanką paliwowo-powietrzną.
Opory sceptyków udało się przełamać dopiero latem 1943 roku. Brytyjczycy ostatecznie postanowili zbombardować Peenemünde. W nocy z 16 na 17 sierpnia z lotnisk poderwało się blisko 600 samolotów. Część z nich dla zmylenia przeciwnika obrała kurs na Berlin. Zanim Niemcy zorientowali się, co jest właściwym celem ataku, było już za późno. Eksperymentalny ośrodek został częściowo zniszczony. Prace nad „cudowną bronią” wyhamowały, ale mimo wszystko były kontynuowane. Brytyjczycy mieli się o tym wkrótce przekonać bardzo boleśnie.
„Londyn płonie!”
Brytyjczycy oczywiście pomyśleli o zabezpieczeniu miasta. Przestrzeń nad kanałem La Manche stale patrolowały samoloty, na opłotkach Londynu rozstawione zostały baterie przeciwlotnicze, ponad zabudowaniami zawisły balony zaporowe. Problem w tym, że system ten nie działał dobrze. Przede wszystkim Brytyjczycy nie wiedzieli zbyt wiele o samej konstrukcji rakiet, które w niemieckiej nomenklaturze otrzymały nazwę V1. Nie znali ich prędkości przelotowej, pułapu, trajektorii lotu. Tymczasem pociski poruszały się na tyle nisko, że były trudne do wykrycia przez radary i na tyle szybko, że piloci musieli się mocno natrudzić, by je dopaść. Tym bardziej że samolotów po prostu brakowało. Od tygodnia trwał wielki desant na wybrzeżach Normandii, a RAF zaangażował w niego potężne siły. Tak więc pierwsze uderzenie V1, choć ograniczone, było dla Brytyjczyków niczym cios w splot słoneczny. „Początkowo w obronie zapanował zupełny chaos – wspomina Arct. – Artyleria przeciwlotnicza rozlokowana na terenie miasta strzelała gorączkowo i czyniła wiele szkód, bo jej pociski, wystrzeliwane pod płaskim kątem, często trafiały w domy, gdy zaś trafiały w >>latające bomby<<, szkody bywały jeszcze gorsze. Cóż bowiem z tego, iż V-1 zestrzeliwano nad Londynem? Przecież one i tak powinny wybuchać właśnie w mieście!”.
Tymczasem ataki nasilały się z każdym dniem. 15 czerwca Niemcy tylko w kierunku Londynu wystrzelili 244 bomby. Kilkadziesiąt pocisków poleciało nad Southampton. Celem uderzeń stawały się kolejne brytyjskie miasta. RAF co prawda szybko namierzył część wyrzutni, ale zniszczenie ich nastręczało licznych trudności. Nie tylko z powodu deficytu bombowców. Część stanowisk Niemcy celowo umieścili w bezpośrednim sąsiedztwie francuskich wiosek.
Już po pierwszym ataku brytyjski rząd nałożył na media zakaz pisania o „cudownej broni” Hitlera. Nie chciał potęgować paniki. Ale i tak wiadomości o rakietowych uderzeniach roznosiły się po miastach lotem błyskawicy. „Pierwszym ostrzeżeniem było wycie odrzutowego silnika. Ludzie przystawali na ulicach, patrząc w górę i usiłując ustalić kierunek, z którego nadleci bomba, i modląc się w duchu, by eksplozja nastąpiła gdzieś indziej. Ale kiedy warkot silnika raptownie się urywał, wszyscy uciekali w poszukiwaniu schronienia lub kładli się płasko na ziemi, czekając przez chwile, które wydawały się wiecznością” – opisuje brytyjski historyk Brian Johnson. Ci, którzy mieli szansę dostrzec rakietę i przeżyć, wspominali później niesamowity sposób, w jaki V1 się poruszały. „Parły naprzód, nie zważając na działa i ogień samolotów, ani balony zaporowe. Ich ślepe dążenie do celu samo w sobie było już przerażające” – pisze Johnson, cytując przy okazji jednego ze świadków: „Były nieludzkie jak zaraza… jakby miasto zaatakowane zostało przez ogromne robactwo”.
A niemiecka prasa triumfowała: „Londyn płonie!”, „Stolica brytyjskiego imperium leży w gruzach!”, „Teraz nic nie wydrze nam zwycięstwa” – prześcigały się niesione entuzjazmem gazety. Propagandowe pohukiwania miały jednak niewiele wspólnego z rzeczywistością.
Rakieta V1 na wystawie w muzeum Musée de l'Armée, Paryż.
Bomba jak smok
Brytyjczycy szybko otrząsnęli się z pierwszego szoku. Jeszcze w czerwcu dowództwo armii uporządkowało strefy obrony. Baterie przeciwlotnicze na przykład wycofane zostały poza Londyn, lotnictwo zaś wzmocniono. Piloci coraz lepiej radzili sobie z niemiecką „Wunderwaffe”. Bohdan Arct, który zasiadał wówczas za sterami myśliwca Mustang, obrazowo opisuje strącenie jednej z rakiet: „Zbliżałem się do mego obiektu pod małym kątem, powoli szykowałem się do strzału, a jednocześnie zerkałem wzrokiem ku ziemi, by wybrać teren pozbawiony jakichkolwiek osiedli czy zabudowań […]. Bomba parsknęła ogniem niczym legendarny smok, zwolniła i sypiąc iskrami, poczęła lekko zakręcać w lewo. Już pierwsza seria była trafna, a druga śmiertelna. Z wielką satysfakcją stwierdziłem, że >>czarownica<< przeszła w nurkowanie. Jej niesławny żywot kończył się przedwcześnie”.
Wkrótce jednak alianci stanęli wobec zupełnie nowego zagrożenia. We wrześniu 1944 roku na Londyn spadły pierwsze rakiety V2. Była to broń całkowicie odmienna niż pociski V1. I nie chodziło jedynie o większą prędkość. Nowa rakieta znaczną część trasy pokonywała w stratosferze, w ostatniej chwili opadając na cel. Zestrzelenie takiego pocisku graniczyło więc z cudem. O wiele pewniejszą metodą pozostawało niszczenie samych wyrzutni, rozlokowanych na terenie Francji i Holandii. Na szczęście po lądowaniu w Normandii alianckie wojska w szybkim tempie parły naprzód. Dni III Rzeszy były policzone.
Ostatnia bomba V1 spadła na Wielką Brytanię 29 marca 1945 roku. Jak wylicza Johnson, Niemcy łącznie wystrzelili 10,5 tys. tego typu pocisków, z tego do celu doleciało 3,5 tys. „Czarownice” zabiły 6148 i raniły 17 981 osób. Zniszczenia przez nie spowodowane szły w dziesiątki milionów funtów. Również w marcu 1945 ustały ataki z użyciem V2. Te rakiety z kolei zabiły 2724, a raniły niemal 6,5 tys. osób.
W ocenie historyków niemieckie uderzenia nie były w stanie odwrócić losów wojny. Po prostu rozpoczęły się zbyt późno. Według amerykańskiego generała Dwighta Eisenhowera – najpewniej o kilka miesięcy. Gdyby Hitler był w stanie uderzyć przy użyciu „cudownej broni” w alianckie wojska sposobiące się do desantu, otwarcie drugiego frontu w Europie mogłoby zostać opóźnione, a w skrajnym przypadku nawet zablokowane. Tak się jednak nie stało.
Podczas pisania korzystałem z: Brian Johnson, „Sekrety drugiej wojny światowej. Wojna mózgów”, Poznań 1997; Bohdan Arct, „Polacy w walce z bronią >>V<<”; Michał Wojewódzki, „Akcja V-1, V-2”, Warszawa 1984.
autor zdjęć: Wikipedia
komentarze